wtorek, 28 lipca 2015

Kościół w naszym życiu

Dłużej niż zwykle zastanawiałam się jaki tytuł nadać temu tekstowi. Kościół czy Bóg? W naszym czy w moim? W życiu, w państwie czy w społeczeństwie? Jako że tematy religijne obecnie rozbudzają gorące dyskusje, z pewnym rozbawieniem myślę o ewentualnych komentarzach ze strony radykalistów. 

Muszę jednak na wstępie zaznaczyć, że nie będzie to tekst przekonujący czy nawracający, prawdopodobnie nie otrę się nawet o wiarę jako taką, a raczej jako zjawisko i jego pewnego rodzaju patologie czy hipokryzje. W tym momencie część z Was powinna poczuć ulgę, druga część z podekscytowaniem poprawi się na krześle i zacznie czytać z wyostrzoną czujnością, by wypomnieć mi później każdy możliwy zarzut. 

A teraz już powolutku zamierzam przejść do rzeczy. W ramach prologu nadmienię tylko, co istotne dla rozumienia mojego stanowiska, że uważam się za osobę wierzącą. Współczesność wymaga uściślenia raz, że wierzącą w Boga, dwa, że po "chrześcijańsku". Ten fragment "po chrześcijańsku" będzie w pewnym stopniu tematem mojego górnolotnie nazywając ten twór, felietoniku. 

Niedziela zdaje się była przed wczoraj. Właśnie wtedy, jak przystało na wierzącą osobę, udałam się jak zwykle (no prawie zwykle, ale staram się!) do kościoła, co by "dzień Święty święcić". To jedna z tych doktryn wiary, której długo nie mogłam zrozumieć. W końcu przecież 1) Bóg jest wszędzie 2) dlaczego akurat niedziela 3) dlaczego akurat w kościele 4) dlaczego za pieniądze podatników 5) dlaczego zbierają na tacę 6) dlaczego musimy śpiewać i mówić to, a nie co innego 7) i wreszcie czemu każą mi żyć i zachowywać się tak, a nie inaczej. Przez długi czas wierzyłam sobie więc skrycie, do świętego miejsca się nie udając. W pewnym momencie zauważyłam, że jednak słabością mego umysłu jest fakt, że w kościele na Bogu skupię się bardziej niż gdzieś tam w pośpiechu codziennego życia. W międzyczasie usłyszałam też komentarz jakiegoś bardziej ogarniętego duchownego, mówiący, że niechodzenie na msze, to tak jakbym odmawiała spotkania z Bogiem. Tak jakbym zaprosiła przyjaciół na urodziny, a oni akurat wtedy mieli ważniejsze sprawy. Inna inszość, że nie mam urodzin co tydzień, ale jednak gdzieś tam porównanie to zapadło mi w pamięć. 

Mimo wszystko  uważam się też (może przemawia przeze mnie pycha) za osobę o otwartym umyśle. Nigdy niczego nie biorę za pewnik (a może czasem powinnam) i nigdy do niczego nie mam szacunku bezmiernego, tylko dlatego, że mieć trzeba (może to również źle). Powiem więcej, szanuję osoby, które umieją uzasadnić swój ateizm czy też agnostycyzm. Gorzej tylko gdy słyszę "jestem ateistą, ale na pewno coś tam jest, ale to na pewno nie jest bóg". Mniejsza z tym...

Po steku tych informacji niezbędnych do wejścia w specyficzny klimat meandrów mojego umysłu, a zbędnych totalnie w Waszym dalszym życiu, możemy przejść do rzeczy. 

Wracamy, więc do momentu, w którym udałam się do kościoła. Zwykle staram się nie chodzić do tego w pobliżu mojego mieszkania, bo cóż... Zazwyczaj Homilie tam nie są zbyt pokrzepiające. A to nie ma pieniędzy z kolędy, a to jest pieniędzy za mało, a to na tacę za mało, a to jakiś list... Ogólnie do d... No i właśnie list! 
Własnie ostatnio się trafił! Ja to mam szczęście... Nie mógł być czytany w jakąś niedzielę, kiedy mnie nie będzie? Pomijając, że listy zwykle są nużące i od rzeczy, ten jednak pobudził mnie wyjątkowo. Żeby było jasne, wyjątkowo list pojawił się nie w ramach Homilii, a ogłoszeń duszpasterskich. I jak można się domyślić, list dotyczył popularnego, rozgrzanego do białości w ostatnim czasie tematu... in vitro.

I tu zaczyna się moja frustracja. To że kościół w większości przypadków autentycznie bredzi na tematy tego typu to jest fakt i chyba nikt już obecnie nie ma ku temu wątpliwości. Wkurzają mnie jedynie wierni fanatycy, którzy wierzą, że tak ma być, bo proboszcz tak wierzy. Niestety tak było jest i będzie. 

Dlaczego jednak kościół wtrynia się w życie zwykłego człowieka, w taki sposób to już nie rozumiem. Tak samo jak nie rozumiem roli kościoła w polityce, rządzie etc. , której to obecności prawa strona sceny politycznej zdaje się nie zauważać. 

I teraz tak: wcale nie jestem za in vitro. ALE! Nie jestem też przeciw! Nic mi do tego. Kosztuje to X tysięcy złotych czy dolarów, nawet nie mam wiedzy ile. W każdym razie bardzo dużo. I jeśli uważasz, że tego potrzebujesz to proszę, droga wolna! To Twoje komórki, dziecko, pieniądze, życie i moralność. Wiem też, że jako kobieta, mogę jasno stwierdzić, że w pewnym wieku, gdybym w 100% wiedziała, że nie mogę mieć dzieci, a bardzo tego chcę, miałabym szczerze gdzieś co mówią inni, bez względu czy jest to TVN czy Episkopat i zrobiłabym wszystko żeby swój cel osiągnąć. 
Jedyny problem jaki widzę (nie jako katoliczka i nawet nie jako prywatna osoba), po prostu jedyny problem, którym Państwo jako takie powinno się zajmować to ewentualnymi powikłaniami. Nikt bowiem nie zbadał jeszcze co będzie dalej w naszym drzewie genealogicznym, gdy dziecko in vitro spróbuje kiedyś się rozmnożyć. Nikt też nie zbadał jakiego wieku może to dziecko dożyć i z jakimi borykać się problemami przy dożyciu ewentualnej starości. Tym jednak nikt się nie zajmuję, za to dochodzą kolejni chętni do wyzywania drugiej strony od morderców lub analogicznie od ciemnogrodu. I tak własnie w naszej Polsce "opartej na wiedzy" toczą się merytoryczne dysputy. 

Wracając do listu.(Właśnie przeczytałam, że to nawet nie list, tylko komunikat, więc można było sobie go odpuścić na mszy , ale gdzie tam) Zaczyna się on pięknym stwierdzeniem dotyczącym leczenia bezpłodności. Nie jestem lekarzem, ale kurczę, in vitro nie jest dla mnie leczeniem bezpłodności. Metoda zapłodnienia? Badania biologiczne? Różne terminy można przytaczać cytując inne źródła, ale chcąc nie chcąc in vitro niczego nie leczy. Nikt po zastosowaniu in vitro nie zacznie być nagle płodny. Także na początek pierwsza bzdura, ale mało istotna dla całości wywodu. 
Czytamy na początku listu, że ów techniki leczące bezpłodność, powinny uszanować trzy podstawowe dobra (oczywiście w ramach nauki kościoła). Tu wymieniane są:
- prawo do życia i do integralności fizycznej każdej istoty ludzkiej od poczęcia aż do naturalnej śmierci,
- jedność małżeństwa, pociągającą za sobą wzajemne poszanowanie prawa małżonków do stania się ojcem i matką wyłącznie dzięki sobie,
-specyficznie ludzkie wartości płciowości, które "wymagają, by przekazanie życia osobie ludzkiej nastąpiło jako owoc właściwego aktu małżeńskiego, aktu miłości między małżonkami".
Tu już zaczęło się we mnie gotować. Punkt pierwszy zakłada już mały podtekst, że in vitro nie szanuje prawa do życia - przy czym przypominam, istnieje możliwość niezabijania zarodków, tworzenia jednego na "jeden strzał" - przepraszam za kosmicznie kolokwialne określenie - tyle, że jest horrendalnie drogie i mało kogo na to stać, ale samo w sobie in vitro nikogo nie musi zabijać. Dwa, że dla jednego ten zarodek jest życiem dla drugiego nie i religia głosząca miłosierdzie powinna umieć szanować zdanie odmienne od swojego, a nie wyzywać się od morderców. 
Drugi argument w moim przekonaniu otarł się o śmieszność, dzięki hasłu "stania się ojcem i matką wyłącznie dzięki sobie". WYŁĄCZNIE. Moi Drodzy, czy to oznacza, że wszelkiego rodzaju inne metody faktycznego leczenia bezpłodności także są złe i godne potępienia? Przecież jeśli przykładowo zacznę zażywać jakieś tabletki i daj Bóg, poprawi to moją kondycję w zakresie płodności, to nadal nie jest to ani dzięki mnie, ani dzięki Bogu, a jedynie dzięki farmaceutykom. Czyli idąc tym tropem musimy wykluczyć możliwość korzystania z zabiegów chirurgicznych, leczenia hormonalnego czy rozrodu wspomaganego. 
Ostatni argument natomiast w ogóle jest dziwaczny, choć jako tako idzie w parze z nauczaniem kościoła często o logice zapominającym. Akt miłości między małżonkami, wydaje się przecież w kościele jeszcze bardziej zakazany niż samo in vitro, no chyba, że chodzi o poczęcie dziecka, więc tak jak mówię, zgadza się choć nadal śmieszy. 
I teraz, żeby nie było, że Kościół jest zacofany, sprostowanie: "Techniki przedstawiane jako pomoc do przekazywania życia «nie dlatego są do odrzucenia, że są sztuczne. Jako takie świadczą o możliwościach sztuki medycznej, jednak powinno się je oceniać pod kątem moralnym w odniesieniu do godności osoby ludzkiej, wezwanej do realizacji powołania Bożego, w darze miłości i w darze z życia». I teraz nie wiem czy in vitro jest niegodne osoby narodzonej z tej metody czy tej, która do tego doprowadziła, w każdym razie NIEGODNE! I wcale nie chodzi o sztuczność, bo to akurat dobrze, że medycyna się rozwija! Takie nowości! 

W dalszej części listu możemy przeczytać lub ewentualnie posłuchać, że odpowiedzialność "za to co się stało" spoczywa na prawodawcach i wiadomo, jest straszne, haniebne, niemoralne etc., a  "zło przez nie wyrządzone przyjmuje daleko idący wymiar społeczny". Na koniec już rewelacji nie ma, jest tylko podkreślenie stanowiska "Zachęcamy małżonków, którzy pragną potomstwa, aby podjęli metody leczenia niepłodności, które są godziwe z punktu widzenia moralnego". 

I teraz zmierzamy do pointy. Zasadniczo nie ma w tym liście, tudzież komunikacie, niczego czego po kościele byśmy się nie spodziewali. Jednak zrobiło mi się zwyczajnie po ludzku źle, że takie tematy są ZNÓW poruszane w czasie mszy. Jeszcze przed tygodniem toczyłam zaawansowaną rozmowę z koleżanką na temat mojej wiary, którą uznała za głupią, nazywając ją początkiem opętania, bo przecież nie widziałam, a wierzę. I wkurzyłam się, bo takie sceny jak nawoływanie do GODZIWYCH metod leczenia i klasyfikowanie lepszych ludzi i tych gorszych (z resztą w kościele nie pierwszy raz) odrzuca od tej instytucji. A zatem odrzuca od Boga. Bo jak ktoś ma wierzyć, jak wchodzi na mszę i zwykły człowieczek (o wątpliwej w dzisiejszych czasach moralności) już od progu ocenia jego poglądy. Zostawmy nawet ideę Boga. Ale tak na zwykły, chłopski rozum. To czy chrześcijanin nie powinien miłować wszystkich równomiernie? Czy nie powinien nawoływać do pokoju? A czy jest jeszcze jakaś inna religia, no może poza tym nieszczęsnym islamem, która tak bardzo pielęgnuje nienawiść i dzieli ludzi na każdej płaszczyźnie jak właśnie "nasza"? 

I może ten artykuł nie powstałby, bo przegryzłabym żal, który odczułam po tymże cudnym umoralnianiu przez kościół, ale tak się złożyło, że byłam na tej mszy ze znajomym. Kiedy tak strasznie się wkurzyłam, że znów kościół miesza ludziom w głowach, że się wtrąca nie tam gdzie trzeba, on odparł, że to ja nie akceptuję nauki kościoła, że własnie kościół powinien głosić takie poglądy, a jak się komuś nie podoba to nie musi przychodzić. I tu właśnie jest meritum sprawy, o której tak obszernie próbowałam napisać. Bo skoro mi się nie podoba... to czy jest dla mnie miejsce w Kościele? Bo jeśli mam wierzyć w Boga to muszę (zdaniem episkopatu) przyjąć za pewnik, że "wielkie zło" wyrządza in vitro, a zaraz potem próbować przemycić kościół do rządu i polityki, i nawet nie mam prawa ręki podnieść na datki na kościół z budżetu.
I moim zdaniem to właśnie jest odpowiedź na wszystkie zarzuty zdegenerowanej, oderwanej od religii młodzieży. To nie młodzież jest zdegenerowana, a przynajmniej nie w tej kwestii. Może po prostu nastały czasy, gdzie ludzie nie chcą, by ktoś gotował w ich garnkach i to jeszcze bez książeczki sanepidu. 

P.S. Mam nadzieję, że nikt z Was nie znalazł w tej polemice próby nawracania  czy głoszenia swoich religijnych przekonań. Chcę tylko nakreślić problem i pewną "patologię" i postaram się tematów religijnych nie poruszać, aż do następnego momentu kiedy bardzo się wkurzę na zbyt intensywne zaglądanie do mojego życia ;) 
 P.S. 2 Jakby ktoś potrzebował w całości : http://www.katedra.lodz.pl/co-w-katedrze/aktualnosci/415-komunikat-prezydium-konferencji-episkopatu-polski-po-podpisaniu-przez-prezydenta-rp-ustawy-dotycz%C4%85cej-procedury-in-vitro

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz