poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Czy lepiej późno niż wcale? 


Wiemy jak jest... Grunt  pod nogami Platformy pali się żywym ogniem. Trzeba zatem ratować ile wlezie... Kto wie, może ktoś u góry wierzy jeszcze, że ten pożar można jeszcze ugasić? 
Może właśnie wynikiem takiego, życzeniowego, myślenia jest świeżo ogłoszony projekt "Obywatel".
Na Facebooku zdążyłam już na jego temat napomknąć tuż po prezentacji. Teraz, zgodnie z obietnicą, rozwinę się trochę w tym temacie. 

Projekt "Obywatel" - inauguracja


Przede wszystkim dla niewtajemniczonych trzeba przypomnieć czym ów projekt jest. 
Początkowo trudno było to stwierdzić, ponieważ inauguracja została przeprowadzona trochę "po kryjomu". Wejście wyłącznie za okazaniem aktualnej legitymacji prasowej. Zero jakiś konkretnych informacji o projekcie - czego będzie dotyczył, jakich dziedzin życia... Tyle tylko, że "Obywatel". 
Domyślać się można było, że obecnie (w sumie co zrobić po tak sowitej przegranej) PO będzie bronić się rękoma i nogami przed nadchodzącą klęską VOL. 2. Klęską o tyle tragiczniejszą w skutkach, że umożliwiającą odciągnięcie tej degrengolady od władzy. A co jeśli Pani Premier też wynajęła swoje mieszkanie? To oczywiście żart, choć nie do śmiechu jest ludziom władzy na myśl o możliwym straceniu stanowiska, bo przy obecnych potrzebach "Elity", chyba "pensja" poselska czy senatorska na wiele nie starczy. Choć my - idioci lub debile, idąc za nomenklaturą czołowej "działaczki" PO - nie jesteśmy w stanie pozwolić sobie na ośmiorniczki na obiad choćby raz w miesiącu, no chyba, że w ramach Tygodnia Włoskiego w Lidlu. 

"Obywatelski" śmiech na sali


I tak w ramach "chwytania się brzytwy" powstał "Obywatel". I Pani Premier wreszcie doszła do przełomowych wniosków: "Powinniśmy komunikować się z obywatelami w sposób przyjazny".  To niesamowicie odkrywcze zdanie padło na wspomnianej inauguracji i wszystko zdaje się tłumaczyć. Ciemny naród nie zrozumiał dobrodziejstw płynących ze spotkań u Sowy, z "robienia Amerykanom laski", ze złodziejstwa OFE, etc, etc, więc trzeba przejść do ostateczności: spróbować działać dla obywateli. A przynajmniej udawać, że chcemy działać, bo w to, że działać będziemy Michnikowi "Gówniarze" nijak uwierzyć już nie chcą. 
I tak, projekt, który miał ratować platformerskie wyżyny, znów spełzł w salwach śmiechu, głównie internautów, którzy pobudzeni rokiem wyborczym, wykształcili w sobie (do perfekcji) umiejętność tworzenia memów i komentarzy na każdą okazję i to w błyskawicznym tempie. 



A teraz zupełnie serio... 


Czy ten projekt ma sens? I o co w nim w ogóle chodzi? Fala hejtu - nawet mojego - kiedyś się musi skończyć, więc przechodzimy do konkretów. 

Co to jest projekt "Obywatel"?


Projekt "Obywatel" to w skrócie (a przynajmniej tak w teorii ma być) mniej lub bardziej zdalna pomoc dla obywateli, korzystających z usług administracji publicznej. 

Działa na 3 płaszczyznach:

PORTAL

Jak wygląda portal każdy może sobie zobaczyć. Moim zdaniem jest to świetne narzędzie. Nie ma tu nawet kawałka sarkazmu. Portal jest świetny. Czegokolwiek nie chcesz załatwić, znajdujesz sobie usługę i jej dokładny opis. Co więcej, są one pogrupowane wg 15 kategorii co ułatwia poszukiwania. 
Jeśli więc nigdy nie wyrabiałeś prawa jazdy i nie masz pojęcia gdzie się udać, czy jakie dokumenty przygotować, tutaj znajdziesz informacje - krok po kroku. 
Nie ma co się rozwijać na temat portalu jako takiego (choć o pewnych przekierowaniach napiszę w dalszej części). Ogólnie oceniam stronkę bardzo bardzo pozytywnie. 
Inna sprawa, że nie mam pewności czy po latach męczarni - czyli wyszukiwania sobie strona po stronie, urząd po urzędzie, interesujących nas informacji - zaprawieni w bojach, potencjalni użytkownicy, po prostu w pewnych działaniach nie są już biegli. Czy przypadkiem ten projekt nie jest spóźniony o jakieś hmmm? Przynajmniej 7 lat? 



INFOLINIA

W tym samym celu istnieje infolinia. Z tą jednak problemów jest kilka. 


Pierwszy to sama zasada działania. Bo naprawdę nie rozumiem, po co miałabym dzwonić na infolinię żeby dowiedzieć się (zostańmy przy tym przykładzie) jak wyrobić prawo jazdy. Skoro już mam wykonywać połączenie, mogę zadzwonić bezpośrednio do Urzędu Miasta (wybierając naturalnie Wydział Praw Jazdy). Niestety osoby, które będą obsługiwały ów infolinię to kolejne obciążenie dla budżetu, w którym naprawdę nie jest dobrze (o tym przy okazji innego artykułu). Samoistnie nasuwa się, więc pytanie, kto na tym straci? Czy znów nie będzie na służbę zdrowia czy może na renty? Bo na emerytury już nie ma, więc nie ma się co bać. 
Będąc już przy sprawach finansowych w zakresie infolinii, nigdzie nie ma informacji (ewentualnie, może nie znalazłam) jaki jest koszt połączenia z podanym numerem, czy jest to infolinia (wypadałoby) bezpłatna czy jednak nie. 



PODRĘCZNIKI 

Na koniec najciekawsze - podręczniki dla urzędników. 


To kolejny temat widmo. Nie do końca wiadomo co w nich jest. To znaczy dopóki się ich nie znajdzie. Ale po kolei. 
Dlaczego nie wiadomo? Bo Pani Premier enigmatycznie stwierdziła, że będą one  zawierały rekomendacje dla urzędników, dotyczące komunikacji z obywatelami bardziej przystępną polszczyzną. Dodatkowo Pani Premier wykazała się ogromną empatią i wręcz matczyną troską:  "Chcemy, aby prosta i życzliwa komunikacja była standardem nie tylko na jednej www, a w każdym budynku, w którym wisi nasze godło" ... Tylko chyba nikt w to wszystko nie uwierzył. 
Wracając do podręczników. Mamy dwie publikacje: "Komunikacja pisemna" i "Rozpatrywanie sygnałów obywatelskich". Ku mojemu zdziwieniu nie znalazłam ich błyskawicznie, dlatego z przykrością stwierdzam, że nie zdążyłam ich przeczytać. Jednak postaram się nadrobić i swoje spostrzeżenia opisać - dla niecierpliwych i ciekawych podaję link, gdzie można sobie przejrzeć http://dsc.kprm.gov.pl/rekomendacje . 
Mimo wszystko nie chce mi się wierzyć, że jakikolwiek podręcznik nauczy urzędników (oczywiście nie wszystkich, jednak wielu, zwłaszcza tych, którym pozostała mentalność poprzedniego ustroju) być człowiekiem i po ludzku traktować petentów. 

Tak z grubsza prezentuje się projekt. Ale to oczywiście nie wszystko. 

Klient w urzędzie

Na samym wstępie, czytając informacje na stronie możemy natrafić na taką piękną literaturę:


Chyba nie da się tego traktować poważnie? Czy naprawdę ktoś z Was poczuł się w urzędzie jak Klient? Tzn. w myśl zasady "klient nasz Pan"? Bo już pierwsze zdanie wydaje mi się kpiną. W całym swoim życiu spotkałam może jednego urzędnika, który chciał wykonać dla mnie to po co przyszłam, reszta pokazała jawnie, że przeszkadzam im w piciu kawy, rozmowach, nie mówiąc już o tym, że zostałam zbeszta, że przyszłam podstemplować pismo (jakieś 10 sek. pracy) 15 minut przed zamknięciem urzędu! 
Gdzie więc "chcemy, byś załatwił sprawę szybko i sprawnie" "traktujemy jak usługę, którą wykonujemy dla Ciebie"? Ja tego nie kupuję. Z całym szacunkiem do wszystkich urzędników, którzy z powagą i zaangażowaniem wykonują swoją pracę, ale jest Was przerażająca mniejszość! Także trochę mnie śmieszy, a trochę oburza komunikat, który zamieściłabym w kategoriach kolejnej kpiny z narodu - choć relatywnie kpiny niewielkiej biorąc pod uwagę poczynania PO z ostatnich lat. 

Ile kosztuje projekt "Obywatel"? 

A teraz znów pieniążki. Jako, że uwielbiam masochistycznie dla całego narodu wygrzebywać informacje o finansach, które są wywalane bezsensownie przez nasze władze i to zarówno na szczeblu samorządowym, jak i państwowym i tutaj nie mogłam odpuścić. 
Mam wrażenie, że informacja o finansowaniu pojawiła się na stronie dopiero po jakimś czasie, bo przy pierwszym jej odwiedzeniu naprawdę nie widziałam tego przycisku. Pisałam nawet w tej sprawie do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, ale oczywiście przecząc ideałom przyświecającym projektowi "Obywatel" zostałam zignorowana. Schowam jednak żal i przejdę do konkretnych sum, bo przecież liczby obrazują wszystkie procesy w świecie dorosłych najbardziej (jak mawiał "Mały Książę"). 
A zatem... Może najpierw usiądź... 
Projekt "Obywatel" kosztował rząd... Tzn.. nas... Bo rząd nie ma żadnych swoich pieniędzy....
Kosztował ...
Nie wiemy ile konkretnie :) 
Niestety jakakolwiek informacja dotyczy całego ogromnego projektu, który bądź co bądź troszkę ułatwia życie, ale o tym dalej. 
Cała inwestycja to 294 026 962 zł brutto, z tym, że mowa tu ogólnie o programie pl.ID, o którym zaraz opowiem. Tak czy siak, nie wiemy jaką część tej sumy pochłonął sam "Obywatel". 
Co więcej możemy przeczytać, że tylko 15% jest finansowane z budżetu państwa, reszta to środki unijne. Kochani! To TYLKO 15% to JEDYNE 44104044 zł brutto! Nie chce być okrutna, część z Was stwierdzi, że to analogia od rzeczy, ale np. zasiłek pielęgnacyjny wynosi w Polsce CAŁE 153 zł !!!! A zatem te 15%, TYLKO 15%, mogłoby sfinansować prawie  289000 zasiłków lub przynajmniej dla 144 tys. osób zwiększyć go dwukrotnie. 

Wiadomym jest, nie jestem oderwana od rzeczywistości, że rozwijać się trzeba, również w kwestiach komunikacji z obywatelem. I tak jak wiele jest dobrego w całej inwestycji, tak konkretnie ta część "Obywatel" to dla mnie "gra nie warta świeczki". Poza tym, nie byłoby zaskoczeniem, gdyby okazało się, że koszty te są dalece przeszacowane. Zwykłe, prywatne firmy, stawiają znacznie lepsze serwisy internetowe za dużo mniejsze pieniądze, a ich funkcjonalność nie pozostawia absolutnie żadnych złudzeń. Ale jak wiadomo w "przemyśle u góry" Elity muszą sponsorować się nawzajem - za coś trzeba żyć. 
Zabójczą kwotą jestem więc zbulwersowana, a wnioski pozostawiam każdemu z Was. 

pl.ID i przekierowania 


A teraz już końcówka końcówek. Czyli tak jak nadmieniłam dwie sprawy, które gdzieś tam się wzajemnie przenikają - przekierowania ze strony i cała inwestycja pl.ID .

Cytując stronę, co by nie przepisywać definicji: 











I tutaj rzeczywiście trochę plusów można wymienić. Głównym jest istnienie Systemu Rejestrów Państwowych. Faktycznie, niektóre procedury zostały uproszczone. Chociażby zmieniając dowód osobisty  nie trzeba już wypełniać dokumentacji w Urzędzie Skarbowym. (Pesel, numer dowodu, dane podstawowe są aktualizowane). Co więcej, skończyła się "rejonizacja" urzędów, co odczuli najbardziej ci, którzy mieszkając w jednym końcu miasta, zameldowani byli w drugim, nie mówiąc już o tym, że pechowo urodzili się w trzecim. 
Ogólnie program pl.ID sprowadza się do modernizowania systemów informatycznych. Wykonawca to Centralny Ośrodek Informatyki dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, które jest niejako właścicielem pl.ID. Więcej o inwestycji, procesie jej powstawania i poszczególnych jej obszarach można przeczytać tutaj http://plid.obywatel.gov.pl/

Jeśli chodzi natomiast o wspomniane przekierowania. 


Obie usługi są całkiem fajnymi narzędziami. Nawet wydaje mi się, że bardziej pożytecznymi niż sama strona projektu "Obywatel". 
Pierwsza od lewej, jak sama nazwa wskazuje, pozwala uzyskać bezpłatny raport na temat samochodu używanego, który zamierzamy zakupić. Pozwoli nam on na uzyskanie wszelkich informacji, gromadzonych od pierwszej rejestracji pojazdu w Polsce. 
Druga usługa, czyli Bezpieczny Autobus, to inicjatywa, która w umysłach Polaków zapisała się za sprawą totalnie nietrafionej kampanii ze smutnym autobusem. 

Dla przypomnienia... 


Obie stronki wyglądają identycznie, z tą różnicą, że przy bezpiecznym autobusie, możemy sprawdzić dane na temat autokaru czy autobusu, szczególnie przydatne w okresie letnim kiedy wysyłamy dzieci na kolonie, tudzież w ciągu roku, w przypadku różnego rodzaju wycieczek szkolnych i wyjazdów. 

Wnioski

Nie da się ukryć, że zaawansowanie informatyczne rządowych projektów jest naprawdę godne podziwu. Muszę kolejny raz zaznaczyć, że pomysły te ułatwiają życie w wielu aspektach. 
Moje pytania są jednak dwa:
Dlaczego tak późno? I czy było warto robić to wszystko za tak ogromne pieniądze? 





*Można byłoby dopisać trzecie - jak się mają te mnogie inicjatywy do nadchodzących sądnych dni dla PO, w postaci wyborów parlamentarnych... Ale pytań retorycznych czasem nie ma sensu zadawać. 

środa, 29 lipca 2015

Nieplanowany wpis,  może nawet wpis, którego być nie powinno 

Przygotowując nowy artykuł na niniejszego bloga, dziś przedpołudniem natrafiłam na wiadomość, której nie mogłam potraktować poważnie. "Jan Kulczyk nie żyje". Przecież to absurd. Ciągle coś gdzieś o nim słychać, a tu taka nowina. Trochę z zażenowaniem popatrzyłam na komunikat, którym znów ktoś próbuje przyciągnąć uwagę, w sposób zupełnie idiotyczny. 
Chwilę później wiedziałam już, że to nie żart i że media całego świata podają informacje z ostatniej chwili "W wieku 65 lat zmarł najbogatszy Polak, Jan Kulczyk". 
Zrobiło mi się słabo i ciężko. Bo przecież nie można tak po prostu zniknąć. Śmierć czasem jest zwyczajnie "głupia". Przychodzi i bierze to co jej się nie należy, zwłaszcza wtedy kiedy nikt się tego nie spodziewa. 

Naturalnie nie każdy był zwolennikiem Kulczyka jako samej osoby, a tym bardziej jego biznesowych metod. Nikt mi jednak nie powie, że można było się spodziewać, przewidzieć... Dawno nie byłam tak zszokowana czyimś odejściem, przez dobre 20 minut wpatrywałam się w ekran monitora pytając bezgłośnie czy to się dzieje naprawdę. 
I żeby było jasne, nawet nie dlatego, że lubiłam tego gościa (choć prawdę mówiąc mnóstwo rzeczy w nim ceniłam), ale właśnie przez to fatalnie ekspresowe tempo. Jeszcze niedawno widziałam jakiś wywiad, czytałam artykuł, podbijał kontynenty, miał zetrzeć się Sołowowem w sprzedaży środków ochronnych roślin... Przecież to wszystko świeże sprawy, a teraz tak po prostu Go nie ma. 

Generalnie gdy umiera milioner, do głowy przychodzą różne myśli. Oczywiście moją pierwszą była: "a czy ktoś Mu przypadkiem nie pomógł?"  Skoro rutynowa operacja, nic na to nie wskazywało, a tu bach! No ale w spiskowe teorie w tym momencie się bawić nie będę, choć można na wielu płaszczyznach roztrząsać sprawę. Bądź co bądź miał On przecież kontakty z najważniejszymi z najważniejszych, a kto wie czy też nie z najgroźniejszymi z najgroźniejszych... Do tego tematu na pewno będziemy wracać w kolejnych dniach, gdyż już na niektórych portalach pojawiły się sugestie, czy aby śmierć ta nie ma związku z nagraniami u Sowy.

Ten wpis jednak ( choć znów mnie ponoszą dygresje ) dotyczyć ma nie przyczyn śmierci (których już podano kilka) czy śmierci w ogóle. To tylko krótkie prześwietlenie osoby Kulczyka w myśl zasady "o zmarłym dobrze, albo wcale". I nawet nie dlatego, że zrobiło mi się przykro na tę Hiobową wieść, a przede wszystkim ze względu na działalność mediów wszelkiego typu. Gdzie się nie obejrzę widzę hasło przytaczane na początku "zmarł najbogatszy Polak". Trochę mnie to zmierziło. Nie chciałabym, żeby po mojej śmierci wszyscy wokół mówili, no nie wiem - nie jestem ani wybitnie bogata, ani wybitnie wykształcona, ani jakoś nawet wybitnie zauważalna, więc może dla przykładu "zmarła mieszkanka Łodzi". 
Dramatów jest wkoło mnóstwo. Łączą się one z emocjami, łzami, wspomnieniami. 
W ogromnej przewadze Kulczyk stał się dla mas "milionerem". Człowiekiem bez imienia i bez życia, takim zwykłym Simsem na wypasionych kodach, z ogromną fortuną. Tak nie można. Zwłaszcza, że bądź co bądź zrobił dużo dobrego. 

I mimo tego, że mogę (wcale nie siedząc mocno w temacie) napisać kilkustronicowy referat na temat nieodpowiednich czy niemoralnych, a przynajmniej moralnie wątpliwych występków i decyzji Jana Kulczyka to jednak chciałabym, żeby jak najwięcej z nas zapamiętało go jako człowieka z krwi i kości, nie  zaś numer konta z niepoliczalnymi zerami. Był w końcu ojcem, mężem, przyjacielem.... 
I chociaż w swoim mieście budził ogromne kontrowersje, a często i poza nim uważany był jako ten czarny charakter, iście z rosyjskich filmów z mafią w roli głównej, to jednak pozostawił po sobie niesamowicie olbrzymią spuściznę. 

Przede wszystkim dla wielu był swego rodzaju mecenasem. Trudno nie nazwać Go również wizjonerem. 
Zacznijmy jednak od początku. Do Poznania przyjechał z Bydgoszczy, by w 1972 r. ukończyć na tamtejszym Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza prawo, a następnie obronić doktorat o stosunkach między NRD a RFN w Instytucie Zachodnim PAN, z którym to do końca życia miał pozostać związany emocjonalnie. 
To co powtarza się w opowieściach o Kulczyku, bez względu czy rozmawia się z jego zwolennikami czy przeciwnikami to skuteczność. Wielu jego znajomych, podkreśla jednak, że ponad wszystko liczyli się dla niego ludzie - szybko nawiązywał przyjaźnie. Jerzy Krężelewski miał kiedyś powiedzieć: "On jest od wizji, a nie od codziennego zarządzania. Dla pracowników jest często za miękki, bo nie potrafi odmawiać, a ludzie są mu oddani." 
Kolejną wspólną rzeczą we wszystkich wypowiedziach jest niebywały zmysł biznesowy. Nikt chyba jak on nie umiał wyszukiwać okazji do stworzenia czegoś ogromnego, niepowtarzalnego. Każde narzędzie wokół mogło mu posłużyć by mógł osiągnąć swój cel. Nie trzeba na to wielu argumentów. Wystarczy prześledzić Jego działalność, w wielu kwestiach była absolutnie pionierska - pierwsza w Polsce sieć dystrybucji Volkswagena, inwestycje w kopalnie złota w Afryce czy zmiany w TP SA... 
Mimo możliwości i bogactwa, jak opowiadają współpracownicy Kulczyka, rodzina była dla niego bastionem. Dzieci zostały skrupulatnie wykształcone, od początku uczone samodzielności i nierozpieszczane nad wyraz. Do tego, bardzo długo były chronione przed mediami. Grażynę i Jana Kulczyków można było czasem spotkać u ojców Karmelitów na Wzgórzu Św. Wojciecha, a niekiedy w operze. Wydawałoby się - zwykli ludzie - mimo że z "elity", co wielu niezwykle kuło w oczy. 
Mimo wszechobecnych krytyków biznesmena, wszyscy doceniają jego wkład w rozwój miasta. To on przecież poprzez takie projekty jak Poznański Browar, należący do Kompanii Piwowarskiej (dokładnie ten od chyba najpopularniejszego w kraju piwa Lech), TP SA, Kulczyk Tradex: główny importer Audi, Porsche i Volkswagena w Polsce, autostrada wielkopolska, a nawet Stary Browar - Centrum Handlu, Sztuki i Biznesu stworzone przez spółkę żony Kulczyka Fortis, stworzył miejsca pracy dla tysięcy osób. Co więcej większość z tych inwestycji (a Stary Browar w szczególności) stało się prawdziwymi symbolami stolicy Wielkopolski. Wszystkie przedsięwzięcia Kulczyka prezentują wysoki, światowy poziom, co pozwoliło mu stać się poważnym kontrahentem zarówno w Polsce jak i za granicą. 

Nie ma więc najmniejszych wątpliwości, że Poznań, a i cały kraj, niezmiernie skorzystały na działalności Jana Kulczyka. Oprócz tego "po godzinach" wspierał on także sztukę, kulturę, a nawet prywatne osoby. Andrzej Wituski, prezes Towarzystwa Muzycznego im. H. Wieniawskiego miał powiedzieć " Chciałbym, aby takich Kulczyków było w Poznaniu dziesięciu. Wówczas bylibyśmy spokojni o kulturę." 
Niegdyś fundacja najbogatszej pary w kraju zobowiązała się przekazywać rocznie 400 tysięcy złotych na rzecz powyższego Towarzystwa. Kulczyk nie oszczędzał też na operze, na którą równie chętnie składał datki. Mimo że w Poznaniu Kulczykowie nie byli jedynymi "bogaczami" mającymi możliwość wspierania kultury, to jednak tylko oni naprawdę się w tę dziedzinę życia angażowali. 

Na uwagę zasługuje także dar miliona złotych na ośrodek dla młodzieży na Lednicy. Dominikanin o. Jan Góra, pomysłodawca Lednicy otrzymał od Kulczyka volkswagena i 30 tysięcy zł na inny ośrodek. W tym miejscu warto przytoczyć słowa Kulczyka cytowane przez wiele mediów: "Dlaczego daliśmy te pieniądze? Bo to świetny człowiek, który jak mało kto potrafi w jedno miejsce ściągnąć 100 tys. młodych ludzi i przekonać ich do kultywowania pięknych wartości, o których już się zapomina." 

Nie można nie wspomnieć o wsparciu nauki przez biznesmena. Był On bowiem zarówno fundatorem stypendiów dla studentów i doktorantów poznańskiego uniwersytetu, a oprócz tego chętnie uczestniczył w różnego rodzaju spotkaniach i wykładach, na których dzielił się swoja wiedzą. Nagrania z tych wydarzeń, wciąż można znaleźć na YT. 

Mimo wielu krytyków, bliscy Kulczyków mówili o ogromnej hojności z ich strony. Pomimo historii, która potoczyła się w kierunku rozpadu najbogatszego małżeństwa, to jednak wciąż czynili wiele dobrego dla społeczeństwa. 

I choć rzeczywiście lista czarnych występków, dowolnie interpretowana, w przypadku Kulczyka, jak i wielu innych biznesmenów, byłaby pewnie długa, to jednak na chwilę pozostawmy tę część w tle. Czas rozliczeń, przy okazji kolejnych afer na pewno nadejdzie. Teraz natomiast spróbujmy pamiętać, że Jan Kulczyk, który dzisiaj odszedł był przede wszystkim czyimś ojcem i przyjacielem, a także wsparciem dla wielu, również obcych ludzi, których życie dzięki Niemu zwyczajnie się odmieniło. 

Zapomnijmy, że umarł najbogatszy Polak -  jest już następca. 
Mówmy raczej: "W wieku 65 lat umarł Jan Kulczyk, bądź co bądź, wielki człowiek" 

wtorek, 28 lipca 2015

Kościół w naszym życiu

Dłużej niż zwykle zastanawiałam się jaki tytuł nadać temu tekstowi. Kościół czy Bóg? W naszym czy w moim? W życiu, w państwie czy w społeczeństwie? Jako że tematy religijne obecnie rozbudzają gorące dyskusje, z pewnym rozbawieniem myślę o ewentualnych komentarzach ze strony radykalistów. 

Muszę jednak na wstępie zaznaczyć, że nie będzie to tekst przekonujący czy nawracający, prawdopodobnie nie otrę się nawet o wiarę jako taką, a raczej jako zjawisko i jego pewnego rodzaju patologie czy hipokryzje. W tym momencie część z Was powinna poczuć ulgę, druga część z podekscytowaniem poprawi się na krześle i zacznie czytać z wyostrzoną czujnością, by wypomnieć mi później każdy możliwy zarzut. 

A teraz już powolutku zamierzam przejść do rzeczy. W ramach prologu nadmienię tylko, co istotne dla rozumienia mojego stanowiska, że uważam się za osobę wierzącą. Współczesność wymaga uściślenia raz, że wierzącą w Boga, dwa, że po "chrześcijańsku". Ten fragment "po chrześcijańsku" będzie w pewnym stopniu tematem mojego górnolotnie nazywając ten twór, felietoniku. 

Niedziela zdaje się była przed wczoraj. Właśnie wtedy, jak przystało na wierzącą osobę, udałam się jak zwykle (no prawie zwykle, ale staram się!) do kościoła, co by "dzień Święty święcić". To jedna z tych doktryn wiary, której długo nie mogłam zrozumieć. W końcu przecież 1) Bóg jest wszędzie 2) dlaczego akurat niedziela 3) dlaczego akurat w kościele 4) dlaczego za pieniądze podatników 5) dlaczego zbierają na tacę 6) dlaczego musimy śpiewać i mówić to, a nie co innego 7) i wreszcie czemu każą mi żyć i zachowywać się tak, a nie inaczej. Przez długi czas wierzyłam sobie więc skrycie, do świętego miejsca się nie udając. W pewnym momencie zauważyłam, że jednak słabością mego umysłu jest fakt, że w kościele na Bogu skupię się bardziej niż gdzieś tam w pośpiechu codziennego życia. W międzyczasie usłyszałam też komentarz jakiegoś bardziej ogarniętego duchownego, mówiący, że niechodzenie na msze, to tak jakbym odmawiała spotkania z Bogiem. Tak jakbym zaprosiła przyjaciół na urodziny, a oni akurat wtedy mieli ważniejsze sprawy. Inna inszość, że nie mam urodzin co tydzień, ale jednak gdzieś tam porównanie to zapadło mi w pamięć. 

Mimo wszystko  uważam się też (może przemawia przeze mnie pycha) za osobę o otwartym umyśle. Nigdy niczego nie biorę za pewnik (a może czasem powinnam) i nigdy do niczego nie mam szacunku bezmiernego, tylko dlatego, że mieć trzeba (może to również źle). Powiem więcej, szanuję osoby, które umieją uzasadnić swój ateizm czy też agnostycyzm. Gorzej tylko gdy słyszę "jestem ateistą, ale na pewno coś tam jest, ale to na pewno nie jest bóg". Mniejsza z tym...

Po steku tych informacji niezbędnych do wejścia w specyficzny klimat meandrów mojego umysłu, a zbędnych totalnie w Waszym dalszym życiu, możemy przejść do rzeczy. 

Wracamy, więc do momentu, w którym udałam się do kościoła. Zwykle staram się nie chodzić do tego w pobliżu mojego mieszkania, bo cóż... Zazwyczaj Homilie tam nie są zbyt pokrzepiające. A to nie ma pieniędzy z kolędy, a to jest pieniędzy za mało, a to na tacę za mało, a to jakiś list... Ogólnie do d... No i właśnie list! 
Własnie ostatnio się trafił! Ja to mam szczęście... Nie mógł być czytany w jakąś niedzielę, kiedy mnie nie będzie? Pomijając, że listy zwykle są nużące i od rzeczy, ten jednak pobudził mnie wyjątkowo. Żeby było jasne, wyjątkowo list pojawił się nie w ramach Homilii, a ogłoszeń duszpasterskich. I jak można się domyślić, list dotyczył popularnego, rozgrzanego do białości w ostatnim czasie tematu... in vitro.

I tu zaczyna się moja frustracja. To że kościół w większości przypadków autentycznie bredzi na tematy tego typu to jest fakt i chyba nikt już obecnie nie ma ku temu wątpliwości. Wkurzają mnie jedynie wierni fanatycy, którzy wierzą, że tak ma być, bo proboszcz tak wierzy. Niestety tak było jest i będzie. 

Dlaczego jednak kościół wtrynia się w życie zwykłego człowieka, w taki sposób to już nie rozumiem. Tak samo jak nie rozumiem roli kościoła w polityce, rządzie etc. , której to obecności prawa strona sceny politycznej zdaje się nie zauważać. 

I teraz tak: wcale nie jestem za in vitro. ALE! Nie jestem też przeciw! Nic mi do tego. Kosztuje to X tysięcy złotych czy dolarów, nawet nie mam wiedzy ile. W każdym razie bardzo dużo. I jeśli uważasz, że tego potrzebujesz to proszę, droga wolna! To Twoje komórki, dziecko, pieniądze, życie i moralność. Wiem też, że jako kobieta, mogę jasno stwierdzić, że w pewnym wieku, gdybym w 100% wiedziała, że nie mogę mieć dzieci, a bardzo tego chcę, miałabym szczerze gdzieś co mówią inni, bez względu czy jest to TVN czy Episkopat i zrobiłabym wszystko żeby swój cel osiągnąć. 
Jedyny problem jaki widzę (nie jako katoliczka i nawet nie jako prywatna osoba), po prostu jedyny problem, którym Państwo jako takie powinno się zajmować to ewentualnymi powikłaniami. Nikt bowiem nie zbadał jeszcze co będzie dalej w naszym drzewie genealogicznym, gdy dziecko in vitro spróbuje kiedyś się rozmnożyć. Nikt też nie zbadał jakiego wieku może to dziecko dożyć i z jakimi borykać się problemami przy dożyciu ewentualnej starości. Tym jednak nikt się nie zajmuję, za to dochodzą kolejni chętni do wyzywania drugiej strony od morderców lub analogicznie od ciemnogrodu. I tak własnie w naszej Polsce "opartej na wiedzy" toczą się merytoryczne dysputy. 

Wracając do listu.(Właśnie przeczytałam, że to nawet nie list, tylko komunikat, więc można było sobie go odpuścić na mszy , ale gdzie tam) Zaczyna się on pięknym stwierdzeniem dotyczącym leczenia bezpłodności. Nie jestem lekarzem, ale kurczę, in vitro nie jest dla mnie leczeniem bezpłodności. Metoda zapłodnienia? Badania biologiczne? Różne terminy można przytaczać cytując inne źródła, ale chcąc nie chcąc in vitro niczego nie leczy. Nikt po zastosowaniu in vitro nie zacznie być nagle płodny. Także na początek pierwsza bzdura, ale mało istotna dla całości wywodu. 
Czytamy na początku listu, że ów techniki leczące bezpłodność, powinny uszanować trzy podstawowe dobra (oczywiście w ramach nauki kościoła). Tu wymieniane są:
- prawo do życia i do integralności fizycznej każdej istoty ludzkiej od poczęcia aż do naturalnej śmierci,
- jedność małżeństwa, pociągającą za sobą wzajemne poszanowanie prawa małżonków do stania się ojcem i matką wyłącznie dzięki sobie,
-specyficznie ludzkie wartości płciowości, które "wymagają, by przekazanie życia osobie ludzkiej nastąpiło jako owoc właściwego aktu małżeńskiego, aktu miłości między małżonkami".
Tu już zaczęło się we mnie gotować. Punkt pierwszy zakłada już mały podtekst, że in vitro nie szanuje prawa do życia - przy czym przypominam, istnieje możliwość niezabijania zarodków, tworzenia jednego na "jeden strzał" - przepraszam za kosmicznie kolokwialne określenie - tyle, że jest horrendalnie drogie i mało kogo na to stać, ale samo w sobie in vitro nikogo nie musi zabijać. Dwa, że dla jednego ten zarodek jest życiem dla drugiego nie i religia głosząca miłosierdzie powinna umieć szanować zdanie odmienne od swojego, a nie wyzywać się od morderców. 
Drugi argument w moim przekonaniu otarł się o śmieszność, dzięki hasłu "stania się ojcem i matką wyłącznie dzięki sobie". WYŁĄCZNIE. Moi Drodzy, czy to oznacza, że wszelkiego rodzaju inne metody faktycznego leczenia bezpłodności także są złe i godne potępienia? Przecież jeśli przykładowo zacznę zażywać jakieś tabletki i daj Bóg, poprawi to moją kondycję w zakresie płodności, to nadal nie jest to ani dzięki mnie, ani dzięki Bogu, a jedynie dzięki farmaceutykom. Czyli idąc tym tropem musimy wykluczyć możliwość korzystania z zabiegów chirurgicznych, leczenia hormonalnego czy rozrodu wspomaganego. 
Ostatni argument natomiast w ogóle jest dziwaczny, choć jako tako idzie w parze z nauczaniem kościoła często o logice zapominającym. Akt miłości między małżonkami, wydaje się przecież w kościele jeszcze bardziej zakazany niż samo in vitro, no chyba, że chodzi o poczęcie dziecka, więc tak jak mówię, zgadza się choć nadal śmieszy. 
I teraz, żeby nie było, że Kościół jest zacofany, sprostowanie: "Techniki przedstawiane jako pomoc do przekazywania życia «nie dlatego są do odrzucenia, że są sztuczne. Jako takie świadczą o możliwościach sztuki medycznej, jednak powinno się je oceniać pod kątem moralnym w odniesieniu do godności osoby ludzkiej, wezwanej do realizacji powołania Bożego, w darze miłości i w darze z życia». I teraz nie wiem czy in vitro jest niegodne osoby narodzonej z tej metody czy tej, która do tego doprowadziła, w każdym razie NIEGODNE! I wcale nie chodzi o sztuczność, bo to akurat dobrze, że medycyna się rozwija! Takie nowości! 

W dalszej części listu możemy przeczytać lub ewentualnie posłuchać, że odpowiedzialność "za to co się stało" spoczywa na prawodawcach i wiadomo, jest straszne, haniebne, niemoralne etc., a  "zło przez nie wyrządzone przyjmuje daleko idący wymiar społeczny". Na koniec już rewelacji nie ma, jest tylko podkreślenie stanowiska "Zachęcamy małżonków, którzy pragną potomstwa, aby podjęli metody leczenia niepłodności, które są godziwe z punktu widzenia moralnego". 

I teraz zmierzamy do pointy. Zasadniczo nie ma w tym liście, tudzież komunikacie, niczego czego po kościele byśmy się nie spodziewali. Jednak zrobiło mi się zwyczajnie po ludzku źle, że takie tematy są ZNÓW poruszane w czasie mszy. Jeszcze przed tygodniem toczyłam zaawansowaną rozmowę z koleżanką na temat mojej wiary, którą uznała za głupią, nazywając ją początkiem opętania, bo przecież nie widziałam, a wierzę. I wkurzyłam się, bo takie sceny jak nawoływanie do GODZIWYCH metod leczenia i klasyfikowanie lepszych ludzi i tych gorszych (z resztą w kościele nie pierwszy raz) odrzuca od tej instytucji. A zatem odrzuca od Boga. Bo jak ktoś ma wierzyć, jak wchodzi na mszę i zwykły człowieczek (o wątpliwej w dzisiejszych czasach moralności) już od progu ocenia jego poglądy. Zostawmy nawet ideę Boga. Ale tak na zwykły, chłopski rozum. To czy chrześcijanin nie powinien miłować wszystkich równomiernie? Czy nie powinien nawoływać do pokoju? A czy jest jeszcze jakaś inna religia, no może poza tym nieszczęsnym islamem, która tak bardzo pielęgnuje nienawiść i dzieli ludzi na każdej płaszczyźnie jak właśnie "nasza"? 

I może ten artykuł nie powstałby, bo przegryzłabym żal, który odczułam po tymże cudnym umoralnianiu przez kościół, ale tak się złożyło, że byłam na tej mszy ze znajomym. Kiedy tak strasznie się wkurzyłam, że znów kościół miesza ludziom w głowach, że się wtrąca nie tam gdzie trzeba, on odparł, że to ja nie akceptuję nauki kościoła, że własnie kościół powinien głosić takie poglądy, a jak się komuś nie podoba to nie musi przychodzić. I tu właśnie jest meritum sprawy, o której tak obszernie próbowałam napisać. Bo skoro mi się nie podoba... to czy jest dla mnie miejsce w Kościele? Bo jeśli mam wierzyć w Boga to muszę (zdaniem episkopatu) przyjąć za pewnik, że "wielkie zło" wyrządza in vitro, a zaraz potem próbować przemycić kościół do rządu i polityki, i nawet nie mam prawa ręki podnieść na datki na kościół z budżetu.
I moim zdaniem to właśnie jest odpowiedź na wszystkie zarzuty zdegenerowanej, oderwanej od religii młodzieży. To nie młodzież jest zdegenerowana, a przynajmniej nie w tej kwestii. Może po prostu nastały czasy, gdzie ludzie nie chcą, by ktoś gotował w ich garnkach i to jeszcze bez książeczki sanepidu. 

P.S. Mam nadzieję, że nikt z Was nie znalazł w tej polemice próby nawracania  czy głoszenia swoich religijnych przekonań. Chcę tylko nakreślić problem i pewną "patologię" i postaram się tematów religijnych nie poruszać, aż do następnego momentu kiedy bardzo się wkurzę na zbyt intensywne zaglądanie do mojego życia ;) 
 P.S. 2 Jakby ktoś potrzebował w całości : http://www.katedra.lodz.pl/co-w-katedrze/aktualnosci/415-komunikat-prezydium-konferencji-episkopatu-polski-po-podpisaniu-przez-prezydenta-rp-ustawy-dotycz%C4%85cej-procedury-in-vitro

sobota, 23 maja 2015

Irańska Polska - kiedy nadejdzie nasz czas podsumowania? 



"To władza prowokuje rewolucję. Na pewno nie czyni tego świadomie.

A jednak jej styl życia i sposób rządzenia stają się w końcu prowokacją. Następuje to wówczas, kiedy wśród ludzi elity ugruntuje się poczucie bezkarności. Wszystko nam wolno, wszystko możemy. Jest to złudzenie nie pozbawione racjonalnych podstaw. Rzeczywiście przez jakiś czas wygląda to tak, jakby wszystko mogli. Skandal za skandalem, jedno bezprawie po drugim, uchodzą im na sucho. Lud milczy, jest cierpliwy i ostrożny. Boi się, nie czuje jeszcze własnej siły. Ale równocześnie prowadzi drobiazgowy rachunek krzywd i w pewnym momencie dokonuje podsumowania. Wybór tego momentu jest największą zagadką historii.
Dlaczego wypadł on w tym dniu, a nie w innym? Dlaczego przyspieszyło go to wydarzenie, a nie inne? Przecież wczoraj jeszcze władza pozwalała sobie na gorsze ekscesy , a nikt nie reagował. Cóżem takiego uczynił, pyta zaskoczony władca, że się tak nagle zbiesili? Otóż uczynił: nadużył cierpliwości ludu.
Nieostrożne słowo może wysadzić w powietrze największe imperium, władza powinna o tym wiedzieć. Niby wie, niby czuwa, ale w jakiejś chwili zawodzi ją instynkt samozachowawczy, pewna siebie i zadufana popełnia błąd arogancji i ginie. " R. Kapuściński


Dziś jako że trwa cisza wyborcza mogę jedynie bić się z myślami i liczyć, że podsumowanie ów nadejdzie niebawem. Rok 2015 jest szczególny, okazji do takich podsumowań jest kilka. Jednak jak uczy historia, nigdy nie wiadomo kiedy i dlaczego rewolucja nadchodzi w tym konkretnym dniu i w tym momencie. Nigdy nie wiemy z jaką nadejdzie siłą i czy władza spokojnie zejdzie ze sceny, bijąc się w pierś - choć ta mrzonka niezwykle rzadko ma miejsce, któż bowiem dzisiaj zna jeszcze honor de Gaulle'a?

Dziś ze względu na ten szczególny czas zostawię Wam, drodzy czytelnicy, pole do wysilenia swych szarych komórek - bez tłumaczenia, podsumowania i rozwiązania. Wierzę, że każdy z Was analizując powyższy cytat oraz poniższe dane będzie wiedział co mam na myśli,  a może nawet dojdzie do konkluzji, które dzień rewolucji i lepszego jutra nam przybliżą?

Na usługach władzy



Niektórzy wiedzą, że od dawna, jeśli nie od zawsze, światem rządzi elita, grupa szarych eminencji, które wybierają, kto na szczytach władzy będzie im sprzyjał, czyli będzie "wygodny", a kto nie.

W Iranie w 1941r. Armia Czerwona wespół z wojskami brytyjskimi dokonała interwencji. Głównie ze względu na potrzebę swobodnego transportowania oraz umiejscowienia broni w czasie trwającej wojny. Do tego jednak potrzebny był przychylny władca, w wyniku odpowiednich działań "okupantów" na tronie znalazł się proaliencki Mohammed Reza Pahlawi.
Kiedy już wojska radzieckie i brytyjskie wycofały się z terytorium Iranu, gwarantując suwerenność kraju , sytuacja Irańczyków wcale się nie poprawiła.
Wręcz przeciwnie, młody szach porusza się po swym kraju, jak ktoś lepszy, faktycznie bogatszy i mogący więcej. Właściwie nie pojawia się wśród ludzi, chętniej podróżuje samolotem. Nieszczególnie dba też o sytuację w kraju, skupiając się raczej na własnych uciechach.

Szansa na zmianę 



Nic więc dziwnego, że 28 kwietnia 1951 roku w wyborach premierem zostaje wybrany Mohammad Mosaddegh, człowiek francuskiej formacji myślowej, demokrata i liberał. Największymi wartościami dla niego była wolna prasa czy parlament. A to co dla niego najgorsze to zależność od innych mocarstw i służalczość, jaką gwarantował szach. Dlatego już 3 dni później parlament pod jego rządem, uchwala ustawę o nacjonalizacji przemysłu petrochemicznego. Dzięki temu wreszcie największy skarb Iranu staje się własnością Irańczyków. Znacjonalizowana zostaje również Anglo - Irańska Kompania Naftowa - późniejsza British Petroleum BP. Spodziewać się więc można było, że skutek będzie ten sam co zrzucenie bomby na ówczesną Anglię.

Tak też się stało. Nie trzeba było długo czekać, by Brytyjczycy wysnuli pomysł odsunięcia Mossadegha od władzy. Pomysł w USA zaakceptował Eisenhower, dzięki czemu w roku 1953, czyli zaledwie 2 lata po objęciu rządów demokraty, przeprowadzony został zamach stanu.
13 sierpnia szach wydaje więc dekret zastępujący Mossadegha nowym premierem Zahedim (późniejszy szef tajnej policji torturujący wszystkich przeciwników szacha). W wyniku tego wydarzenia Irańczycy wychodzą na ulicę, szach z małżonką uciekają natomiast z kraju.
W państwie, w którym każdą osobę na wyższym stanowisku można było przekupić operacja nie była trudna. Kolejne masy ludzi zostają podstawiane do tworzenia sztucznych zbiorowisk przeciwko premierowi, prasa tworzy kolejne prowokacje, a wszystko to odgórnie kontroluje CIA.
Aż wreszcie wieczorem 19 sierpnia nowy premier wychodzi z ukrycia, a szach wraca do kraju, członkowie partii sprzyjającej Mossadeghowi zostają wymordowani, a on sam zostaje zesłany do więzienia.
Stany Zjednoczone do dziś nie przyznają się do operacji AJAX i roli, jaką odegrała w niej CIA.


"Czy Pan wie, że przez 25 lat nie wolno było publicznie wymówić jego nazwiska? Że słowo Mossadegh zostało wykreślone ze wszystkich książek? I niech Pan sobie wyobrazi, że teraz młodzi ludzie, którzy - sądziło się - nic o nim nie powinni wiedzieć, szli na śmierć niosąc jego portrety. Ma pan najlepszy dowód, co daje takie wykreślanie, całe to przerabianie historii. Ale szach tego nie rozumiał. Nie rozumiał, że można człowieka zniszczyć, ale to wcale nie znaczy, że on przestanie istnieć. Przeciwnie, zacznie istnieć jeszcze bardziej.[...]

Każda racja dojrzewa długo, a ludzie w tym czasie cierpią albo błądzą w ciemnościach. Ale nagle przychodzi człowiek, który głosi tę rację, nim ona jeszcze dojrzała. I wtedy przeciw takiemu heretykowi powstają siły panujące i rzucają go na płonący stos albo strącają do lochu, ponieważ zagraża ich interesom, zakłóca ich spokój. "


Mossadegh okazał się do końca nieugięty, ostatnie 10 lat swego życia spędził w areszcie domowym, do którego wstęp był wzbroniony i strzeżony przez policję.



Szansa na zmianę wydawało się, że przepadła. Została krwawo stłamszona. Bo racja przyszła za wcześnie. Ale idea Mossadegha zasiana została już w umysłach i tylko kwestią czasu było, kiedy zacznie kwitnąć.


Wielka Cywilizacja i niewdzięczni Irańczycy 



Szach utrzymywał nienaganne relacje z Zachodem, a przede wszystkim Stanami Zjednoczonymi, dzięki czemu, przedstawiany był jako wzór nowoczesnego władcy. Stworzył on Wielką Cywilizację, a zatem rozbudowywał armię i dbał o wizerunek swój i swojego dworu. Głównym sposobem na sukces stało się popieranie szacha i tylko ono pozwalało na dostatnie życie. W taki sposób powstała "naftowa burżuazja", która królowała w kraju. Budowane były więc dla niej wille, każdego dnia samoloty transportowały elity na obiady i zakupy w europejskich stolicach, a co jakiś czas w odwiedziny przyjeżdżały najważniejsze jednostki z Zachodu.

W taki oto sposób Iran w opinii krajów z daleka, krajów nowoczesnych i rozwiniętych, stał się wręcz potęgą, a na pewno państwem, w którym chyba każdy żyć by chciał. I żyć chcieli rzeczywiście - ludzie szacha, tyle wystarczyło, by żyć godnie. Zbędne było wykształcenie czy doświadczanie, wystarczyła przychylność. Przeciętni Irańczycy natomiast, ci oddani tradycjom i kulturze, byli dalece odlegli od wynarodowionej wręcz klasy irańskich VIP-ów.
Na szczytach władzy normalnym stała się korupcja, bogactwo i przepych. Nikt nawet tego nie ukrywał , wszystko realizowane było wręcz na pokaz, bo z tej wyższości właśnie klasa burżujska miała przyjemność największą. O buntach nie było mowy, gdyż policja szacha niwelowała wszystkie głosy sprzeciwu. Pojawiały się przesłuchania, tortury, pobicia - każdego, kto śmiał zgrzeszyć myślą, mową lub uczynkiem, przeciwko szachowi. I tak Wielka Cywilizacja szacha Rezy stała się dla Irańczyków Wielką Grabieżą i Wielką Niesprawiedliwością. .
Ludzie tłamszeni, bici, opluwani stali się tylko planktonem, którym pośrednio lub bezpośrednio żywiła się władza. Ale myśl zmiany co jakiś czas budziła się w ludziach, częściej jednak zasypiała.
Pewnego razu jednak, inauguracja roku akademickiego na uniwersytecie przerodziła się w łapankę, obławę. I atmosfera rewolucji zaczęła rozpylać się w powietrzu. Dyfuzja sprawiła, że lepsze czasy wyobrażane przez Irańczyków wydawały się coraz bardziej wyraziste.


"Kto będzie robić tę Twoją rewolucję? Spytał Mohmud pokazując ich [przechodniów] ręką. Przecież tu wszyscy śpią. Ci sami ludzie - odpowiedział brat. Ci sami, których tu widzisz. Pewnego dnia wyrosną im skrzydła".



I ludzie rzeczywiście zaczęli się budzić, czekali tylko na znak. Pierwsza szczelina w reżimowym systemie pojawiła się kiedy Amerykanie wymogli na szachu wypuszczenie inteligencji z więzień. Niestety jednych wypuszczano, innych zamykano. A wina była jedna - podważanie rządów Wielkiego Szacha.

Wśród ludzi jednak od dawna krążyły tajne, "podziemne" nagrania. Nagrania nawołujące do zmiany, do zjednoczenia się. Nagrania dające siłę i nadzieję. Nagrania Chomeiniego.
Ten człowiek stał się mocą, uosabiał wiarę w prawdziwy Iran Irańczyków. A kiedy władzy zagrażał zbyt mocno, a jego działalność, była nie do zatrzymania, spróbowano sprawdzonego chwytu - dyskredytacji. Opisano go w prasie jako obcego przybysza, człowieka odległego, dla którego miejsca w Iranie nie ma.
I oto pojawił się znak. Irańczycy obudzili się, a skrzydła ich nareszcie wyrosły. Bo władza popełniła błąd arogancji i ... ginie.
Udręczony człowiek, nawet jeśli to cały lud,  a może zwłaszcza wtedy... w pewnym momencie przełamuje strach i już się nie boi. Gdy to następuje czuje się wolny, a wówczas... żadna siła nie powstrzyma rewolucji. 


"Ale ilu jest takich? [honorowych władców] Inni będą płakać,  a nie ruszą się, zamęczą naród, a nie drgną. Wyrzuceni przez jedne drzwi, wrócą drugimi, zrzuceni ze schodów, zaczną wczołgiwać się ponownie. Będą tłumaczyć się, płaszczyć, kłamać i kokietować - byle zostać, albo - byle wrócić. Będą pokazywać ręce - proszę, nie ma na nich krwi. Ale sam fakt, że trzeba te ręce pokazać, okrywa najwyższą hańbą. "



Mówi się, że gdy szach opuszczał swój pałac - płakał. Płakał i tłumaczył w wywiadach, że jego pozycja nie jest tak dobra jak się wydaje, a pieniędzy znów nie tak dużo.



"Jakie to wszystko żałosne, jakie marne".












środa, 20 maja 2015

Polityk prawdziwy, polityk zmyślony, czyli mała pigułka na uczucia wyborców 

Fakt, że politycy posiadają cały sztab fachowców od kampanii, wizerunku, wypowiedzi, wymowy, przemówień etc. etc. ..... każdy wie. Nie jest to absolutnie nic zadziwiającego. 
Po wczorajszym programie Kuby Wojewódzkiego, kiedy zupełnie spontanicznie, zaproszony został najbardziej spontaniczny polityk kraju,  nie  mogłam wytrzymać, by mniej lub bardziej trafnie nie spróbować przeanalizować tego, co z Towarzyszem Komorowskim dzieje się podczas kampanii. 

Spontanicznie i szczerze


Wydawało by się, że spontaniczność pana prezydenta to kpina. Absolutnie nie! Mówię zupełnie poważnie. Nie ma chyba bardziej spontanicznego polityka na naszej scenie... Bo czy ktoś inny nie zastanawiając się, na pytanie młodego chłopaka, co jego siostra ma zrobić, gdy nie stać jej na zakup mieszkania, odparłby tak luzacko, "na spontanie" - wziąć kredyt ? Czy kogoś innego stać na spontaniczną pomyłkę województwa lubuskiego z wielkopolskim w trakcie spotkania ze strażakami (w lubuskim)? 
Z jednej strony spontaniczny prezydent, a z drugiej zaś sztab ludzi, którzy tę spontaniczność próbują ukrócić, bo razem z nią te wybory raczej wygrane nie będą. Choć może ktoś doceni pana Bronisława K. za szczerość... w końcu zbyt często w jego wykonaniu tego nie doświadczamy. 

W wielu przypadkach "kropla drąży skałę" i tak jest też w moim. Manipulacji i prób ocieplania wizerunku kandydata Platformy od dawien dawna jest wiele, niejedna była bardziej podła i bardziej ewidentna niż ta z wczorajszego wieczoru - bo ta znów oczywista nie jest i być może nawet mylę się w swym osądzie. Jednak własnie po tym programie mój ocean goryczy przelał się i wylewa się na tym tutaj o -- mini blogu. 

Powrót do przeszłości - czyli jak PO sfingowało nienawiść do PiSu


Zacznijmy od dawniejszych czasów, by wprowadzić czytelnika w odpowiedni nastrój... choć uwaga! nie powiem tu absolutnie nic zaskakującego, dla tych co buszują po internecie każdego dnia. 
Niedawno odkryta suflerka pana K. (swoją drogą niezła kompromitacja już nie tyle ciepłego wuja, co jego całego sztabu "profesjonalistów"), Jowita Kącik okazuje się być specjalistką od manipulacji w mediach - szczerze mówiąc nie bardzo mnie to dziwi, bardziej już to, że taka z niej specjalistka, że jest na ustach całego narodu i większości brukowców, bynajmniej nie z powodu swojego profesjonalizmu. To jest jednak taką przystawką przystawki. 
Dalej bowiem internauci odkrywają, że "wariatka spod krzyża" Joanna Burzyńska stoi sobie uśmiechnięta z panią suflerką. O Andrzeju Hadaczu wspominać nie trzeba. Z perspektywy czasu, kiedy to Joanna spod krzyża uznawana była za obraz obłąkania pisowców i przykład tego co stanie się gdy ci fanatycy dojdą do władzy, wszystkie te osoby wydają się być przerażającą wizją manipulacji. Manipulacji tym ohydniejszej im bardziej skutecznej. Bo czy nie pomyślałeś/aś choć raz, że PiS to fanatyczni wariaci? że przykują Cię do krzyża jak będziesz głosił własne poglądy? A może myślałeś, że podpalą Polskę? Przecież za podpaleniem budki pod ambasadą rosyjską też wstępnie miał stać PiS... A dziś czego się dowiadujemy? Że przypadkiem, kto wie, cóż... a może to Pan Sienkiewicz? I bynajmniej nie ten od Krzyżaków, będąc już w temacie ognia i krzyża, a raczej ten od ABW i największej chyba od '89 afery tego typu. Wyszła na jaw taka informacja, ale od czego są manipulacje? Nikt (moi drodzy, nie mało kto... NIKT), żadna stacja telewizyjna tego tematu nie poruszyła! Żadna! 
Przypominając tylko na marginesie śmieszną i nic nie znaczącą aferę podsłuchową, szanowny Pan Sienkiewicz wcale nie poszedł do więzienia i nawet nie ma procesu karnego czy chociaż postępowania wyjaśniającego. Za to od lutego 2015 r. pełni on funkcję dyrektora Instytutu Obywatelskiego, think tanku powołanego przez PO.  Nie martwcie się więc o jego sytuację i dobrobyt, u Bartka wszystko spoko. Ale wróćmy do naszego teatru. 
Teatr życia stał się prawdziwym teatrem, a jak się możemy domyślać duet Aśka&Andrew wynajętymi aktorami. Oczywiście nie ma jeszcze dowodów na to, że sztab, tudzież służby towarzysza K. opłaciły Joannę Burzyńską i Andrzeja Hadacza, ale wystarczy tylko trochę zdjęć, by wysnuć odpowiednie wnioski. Z resztą... po co jakiekolwiek dowody? Przecież w tym kraju, obecnie, TACY ludzie i tak są bezkarni, ewentualnie ktoś odpowiada za przekręty samobójstwem, tudzież samobójstwem seryjnym, jak to ma miejsce w krajach postsowieckich.. ekhm... klasycznie, chce się rzec. 

Będąc już więc w temacie teatru i utrzymując klimat grozy - w końcu nie każdego dnia dowiadujesz się, że świat, w którym żyjesz to polityczny matrix, bo jacyś ONI robią Ci wodę z mózgu - przejdźmy do mniej drastycznych faktów, związanych już bardziej z manipulacją niż totalnym oszustwem. 

Debata prezydencka - czyli co możesz zrobić, gdy Twój kandydat przegrywa


Warto wspomnieć w tym miejscu o debacie jaka rozegrała się między kandydatem Dudą i kandydatem Komorowskim. Opinie, że debata była wyrównana, z lekką przewagą tego drugiego, wręcz mnie dobiły. Okazuje się, że albo 80 minut to czas wystarczający, by omamić polskie społeczeństwo, co stawia naszą inteligencję pod dużym znakiem zapytania, albo media i sondaże są naprawdę, ale to naprawdę ślepe na prawdę, za to otwarte na pieniążki i poleconka... 
To było bowiem 80 minut czystych socjotechnik. Pełna manipulacja rodem z nazistowskich lub sowieckich klimatów. Ciągłe powtarzanie kłamstw dobitnie, kilkukrotnie, tak , by wyjęte z kontekstu i tak miały znaczenie i tak rozbrzmiewały, puste slogany, ale jednak, w myśl zasady kłam ile wlezie, zawsze coś zostanie... Zdaje się , że to frazes Goebbelsa ? Przerywanie kandydatowi Dudzie w każdym możliwym i niemożliwym również momencie to tylko próba zbicia go z tropu, niestety kilkukrotnie nawet skuteczna. 
W końcu potem chętnie powtarzane były hasła, że Duda to niedoświadczony, zagubiony dyskutant, który nie miał wiele do powiedzenia. A co właściwie miał powiedzieć na zarzuty typu "a pan zajmuje etat na uczelni" - swoją drogą na bezpłatnym urlopie, wiec takie to zajmowanie, ratujące polskie miejsca pracy i w ogóle polską gospodarkę. 
Największym jednak trikiem, który mnie zdumiał i chyba nie tylko mnie, bo i prowadzący zadziwieni byli wręcz tym występkiem, był numer z kartką. Nic bardziej istotnego w tej debacie  stać się nie mogło. 
Co zobaczył przeciętny widz, który na co dzień ma głęboko w poważaniu politykę? 1) Pan prezydent, rządzący od 5 lat, a od przeszło 25 na scenie politycznej, dbający o bezpieczeństwo kraju i walczący o wolność (nawet w więzieniu siedział! tak się poświęcał!) mówi, że kandydat Duda kłamie! Kłamie bezczelnie i perfidnie! 2) Szanowny prezydent powtarza tezę kilkukrotnie, dokładnie w takim samym brzmieniu. Zdaje się, że pytając dlaczego Duda okłamuje wyborców 3) To najlepsze! Rzuca kartką na potwierdzenie swojej tezy. Na kartce ma być natomiast dowód na zmianę poglądów z wyborów na wybory pana Dudy, wyciągnięty z portalu mamprawowiedziec.pl . Wiadomym jest, że duża część społeczeństwa, a "debatę" oglądało naprawdę wielu, nie sprawdzi następnego dnia, że serwis jest współtworzony przez córeczkę tatusia, czyli Zosię Komorowską, i że chwilkę później pan Karolak wesołym głosem oznajmia, że serwery portalu padły, bo wszyscy tak bardzo na nie napierali. I co się stało? Został tylko frazes o tym, że Duda kłamie, a prezydent ma na to dowód. Smutne, ale tak to wyglądało. O słowach Dudy "nigdy niczego takiego nie mówiłem" myślę, że wielu nawet nie pamięta. 

Strategie sztabowców, czyli jak ocieplić polityka


Każdy sztabowiec z pewnością wie, że istnieje kilka strategii ocieplania wizerunku kandydata. Strategie te mniej lub bardziej zakładają lub może bardziej implikują w pewien sposób kontrolę mediów. Zasadniczo w naszej "wolnej" Polsce nie ma za bardzo co kontrolować, bo wszystkie duże media są mocno związane z partią władzy, no może poza Polsatem, o którym opinie są różne, a który jak się okazuje znów takiego wielkiego przebicia nie ma... Prym mimo wszystko w relacjonowaniu w odpowiedni (właściwy dla PO) sposób najistotniejszych wydarzeń w kraju (a czasem właściwie nierelacjonowaniu i zastępowaniu sałatką czy jakąś tam inną ważną drobnostką) wiodą TVP i TVN. 
Strategie, o których wspomnieć przy kampanii, zwłaszcza Komorowskiego, na pewno należy to :
- strategia wizerunku zapośredniczonego - tutaj właśnie wyborcy poznają kandydata za pomocą mediów, to one kreują pewną wizję; w naszym przykładzie mając za sobą dwie główne telewizje, nawet nie trzeba tłumaczyć jaką rolę odgrywa ta strategia i jak bardzo jest łatwa do wprowadzenia w życie, 
- strategia wizerunku teatralnego (niespontanicznego) - i tutaj mimo spontaniczności kandydata K. z początku artykułu, trzeba przyznać, że sztab wykonuje kawał dobrej roboty: badania, sondaże - raz dobre dla Bronisława, co by ludzie szli glosować, bo warto - raz dla kontrkandydata, co by uśpić czujność, zawsze odpowiednio celujące w konkretne wydarzenia i tzw. tło wyborcze, do tego przemówienia pisane na każdą okazję, kiedy nawet "cieszę się" jest wyrazem emocji twórcy pisma, nie samego prezydenta i ogólnie mnóstwo karteczek (jak choćby na debacie) . 
- strategia wizerunku prywatnego, domowego - tutaj Komorowski daje już pełen popis: myśliwy, 5 dzieci, wnuki i jeszcze pan Wojewódzki wspomina, jak było super, kiedy te dzieciaki zobaczył, jakie to rodzinne, ciepłe uh uh uh, już czuję zapach placka, który piecze pani Ania, rozmarzyłam się... 
- no i na koniec mamy jeszcze strategię wizerunku popkulturowego, niekiedy nawet celebryckiego i tu genialnie wpisuje się program Kuby Wojewódzkiego, ale nie tylko. W tym miejscu warto wspomnieć także o gadżetach wyborczych, nie jedynie w postaci znanych wszystkim smyczy, koszulek, długopisów i ulotek, ale również obrazach, które mają zapamiętać przypadkowi ludzie - kto stoi za Dudą, Kaczyński w masce Dudy - przy poprzednich wyborach takim trikiem była twarz znów Kaczyńskiego z nosem Pinokio i dopiskiem "oszukał wyborców". W przypadku tej strategii pojawiają się także twarze wspierające i to twarze nie byle jakie - 5 lat temu byli to Szymborska, Olbrychski, Wajda, Bartoszewski, Korzeniowski czy Hołowczyc (i oczywiście wielu innych) - tym razem natomiast komitet honorowy tworzy przeszło 200 nazwisk osób popularnych i lubianych, na czele ze znanymi z poprzedniej kampanii Wajdą czy Korzeniowskim, ale także nowymi Karolakiem czy Gortatem, który nawet dodaje, że ceni tych , którzy grają fair play. 

W tym miejscu już śmiało mogę przejść (nie robiąc z czytelnika "półinteligenta" - wnioski już każdy odczytać potrafi) do najmniejszej wydawałoby się sprawy czyli tego feralnego programu, który tę lawinę żali we mnie wywołał. 

Mózgopranie u Wojewódzkiego*


Słowem wstępu, warto mieć świadomość, że w normalnych warunkach takie "spotkanie" śmiem twierdzić, nikomu do głowy by nie przyszło. Bo jak naczelny błazen tego kraju w najbardziej ściemniarskiej telewizji (to akurat plus dla Bronka) miałby zaprosić prezydenta? Musiałby się pilnować, nie bluźnić, nie zapraszać "wodzianki", nie szargać nerwów rozmówcy i ogólnie ujmując trzymać nogę na hamulcu... Myślę sobie, że nie o to chodzi w programie Wojewódzkiego i nie takich gości lubi sobie zaprosić. A i dla Bronka, normalnie ... czy to wypada? Nie tyle to moje pytanie, co samego Bronka. Bo przecież, gdy Duda wyszedł rozdawać kawę ludziom pędzącym do pracy w poniedziałkowy ranek, już pierwszego dnia po wygranej w I turze, prezydent był oburzony - doradcy także - prezydent? kawę? na ulicy? Farsa! To ja się pytam w takim razie... Prezydent? Wojewódzki? Czyż to nie farsa większa? 
No nic... stało się. Jest! 
Prezydent tego kraju! - jak zapowiedział hucznie Pan Wojewódzki zacnego gościa - w obliczu czego drugi gość Paweł Domagała lekko , acz zauważalnie odsunął się i wycofał, nawet na sofie nie zbliżając się do polityka. 
Nim zaczął się program pomyślałam sobie, że to świetny sposób dla Bronka - wypaść dobrze w programie człowieka uznawanego za chama bez jakichkolwiek zahamowań... Łatwo byłoby o wnioski ... skoro Wojewódzki nie zapytał, skoro Wojewódzki uznał...itp... wbrew pozorom ten program potrafi być opiniotwórczy. Dlatego właśnie obawiałam się, że zostaną zadane niby to "trudne" pytanka, co by to wyglądało na "prawdziwego, szczerego" Kubę, który nawet prezydenta nie oszczędził, a z którymi Broniu, jako doświadczony mąż stanu świetnie sobie poradzi i zaciągnie kolejnych widzów TVNu do urn w nadchodzącą niedzielę. 
W tej kwestii nie pomyliłam się - może nie sądziłam, że pytania będą takie (choć jestem przekonana, że sztab Bronka dostał je wcześniej, bo odpowiedzi były zbyt szybkie i zbyt trafione, jak choćby fragment o zdolnościach narciarskich A. Dudy - Komorowski, który nawet swojego Twittera nie prowadzi, nagle ogląda filmiki na necie jak Duda jeździ na nartach, jasne... nawet ja tego nie widziałam) i że bądź co bądź w niektórych sytuacjach Bronek umie zachować się luzacko, nie paląc tym samym mega gafy za każdym razem (choć i bez tej się nie obyło). 
Na pewno ciepłym momentem był sam początek, kiedy to Komorowski podając rękę Domagale z uśmiechem na ustach stwierdza, że przykro mu , że będzie musiał siedzieć koło polityka , ale ma nadzieję, że jakoś dadzą radę. Wbrew pozorom zabawnych momentów z dystansem kilka się pojawiło, dlatego jak na moje oko (oczywiście żadnego znawcy) było to ocieplenie wizerunku level hard. Naprawdę niezła zagrywka, aż trudno uwierzyć, że wyszła ze sztabu Bronia. Nawet o Krzyżakach dowcip się udaje, by wreszcie zacząć ciąg dalszy mózgoprania. 
Na dzień dobry Kuba stawia tezę, a jak to teza ma w zwyczaju służy temu, by ją udowodnić lub obalić. Tak czy siak odbiorca ma otrzymać odpowiedź na swoje pytanie, którego wprawdzie nie zadał, ale jest jak tajemnica Poliszynela (wszyscy zadać zamierzają), ale nie jest ono znów z kalibru tych bardzo trudnych i bardzo ważnych. 
"Dla wielu zaproszenie Pana do programu jest już deklaracją poparcia, a nie zaproszeniem do rozmowy [...] więc czy w tym czarno - białym świecie, rozmowy w ogóle mają jeszcze sens?" pełen obaw i rozterek dopytuje Kuba. Nie mniej zatroskany prezydent oznajmia, że rozmowy zawsze mają sens, zwłaszcza przekonywanie się wzajemne i dalej mówi o znaczeniu wyborczym rozmów. Niebywałe, bo wszyscy pamiętamy, jakie wręcz błagania kierowane były do Komorowskiego w I turze i sensu rozmów prezydent z dziesiątką kontrkandydatów nie widział. Nie widzi również teraz, kiedy na debatę zaprasza Paweł Kukiz, ten bowiem ma się zdecydować czy chce być "politykiem czy obywatelem". 
I choć pada niewinna uszczypliwość odnośnie wieku ze strony Wojewódzkiego, to chyba tylko po to, żeby przypomnieć naiwniakom przed telewizorem , że to wciąż ten sam Kuba, który jeździ po każdym gościu jak po łysej kobyle - mam nadzieję, że naiwnych za dużo się nie znajdzie, a cała reszta zauważy tę patologiczną wręcz farsę, w której niczym  u Mrożka, każdy udaje, że zna swoje miejsce... 
Kiedy wreszcie pada pytanie z cyklu trudnych... o suflerkę, okazuje się, że odpowiedź na to pełna jest ciepła i szczerości, a prezydent jest "tylko człowiekiem", bo każdy w tłumie ma taką osobę, żeby wiedzieć gdzie idzie itp. Z całym szacunkiem, ale ja jak jestem w tłumie to niestety nie mam suflerki, może gdybym miała nie przewróciłabym się w ostatnim czasie, drąc ulubione spodnie na samym kolanie... mniejsza z tym, takie przywileje tylko dla prezydenta. 
W tym miejscu pojawia się złośliwość Komorowskiego, w postaci przypomnienia, iż jemu przynajmniej nikt nie mówi kiedy ma pocałować żonę. Ja wiem, że ładnie się sprzedają takie banialuki i fajnie powtarza się frazesy o tym, jak to troglodyta Duda nie domyślił się, by okazać czułość, ale warto by było spojrzeć na fakty. Pani Beata Szydło faktycznie instruuje Dudę, ale nie w temacie pocałunku, tylko zmiany miejsca, w którym się znajdował. "Idź, stań tam koło nich" - brzmi wypowiedź Szydło. Nie widziałam ani jednego nagrania, w którym Duda otrzymuje polecenie całowania żony, ale może zbyt mało siedzę "w sieci". Tak czy inaczej instrukcja po wygłoszonym przemówieniu, gdzie ma stanąć w małym zamieszaniu, to chyba jednak co innego niż wyśmianie niepełnosprawnej, a następnie po haśle "przytulmy panią, zaprośmy panią" zaproszenie jej na wizytę z prezydentem. 
W czasie programu dowiadujemy się też, że  Wojewódzki "załatwił" nam legalizację marihuany i pracę dla młodych, bo prezydent "odpalił" program. Wszystko utrzymane w klimacie super, extra, cool, więc prezydent okazuje się równym gościem. A już zwłaszcza, gdy żartuje, że powinien Kubie przynieść w prezencie wypchaną kaczkę - szczyt dowcipu i luzu, poziom godny prezydenta. 
Oczywiście Wojewódzki nic nie przesądzał zapraszając Komorowskiego do studio, ale w między czasie wśliznął parę uwag o tym jak prezydent powinien zachowywać się, by wypaść lepiej, aż wreszcie na koniec oznajmił, że największą jego zaletą jest to, że nie jest Andrzejem Dudą. "Andrzejowi Dudzie prezydentura jest tak potrzebna jak łysemu suszarka" żartuje prowadzący i niestety żart ten przerósł moje zdolności intelektualne. 
Po obejrzeniu programu - 20 krótkich minutek - widzimy wiele metod wpływania na odbiorcę i gdyby nie to, że próbują sprzedać nam prezydenta i to na dodatek przeterminowanego, 5 lat po gwarancji tylko w odkurzonym opakowaniu, to byłoby to niezłe lokowanie produktu, niestety nikt nie uprzedził o tym widza.

*odcinek do obejrzenia tutaj :